Warszawa - Madryt
"Enjoy your time here, you are almost there."
Wylatujemy około południa z lotniska Chopina liniami Norwegian.
Do ostatniej chwili coś do załatwienia. Jeszcze w piątek do wieczora siedzę w Warszawie na szkoleniu. W nocy dopakowuję plecak i stawiam na wadze - 8 kg. Miśki plecak na wejściu cięższy o kilogram a przecież jeszcze woda i zapasy jedzeniowe...
- waga samego plecaka
- śpiwór (post factum wiem, że mogłam zabrać zamiennie lekki koc polarowy - prawie wszędzie albo była pościel albo dawali koce)
- sandały i buty za kostkę (buty znienawidziłam, kilkakrotnie zimnymi rankami i na kamieniach się przydały ale wystarczyłyby trampki z grubszą podeszwą)
- latarka tzw czołówka (nie używałam)
- dwie ładowarki do 2 komórek (niestety konieczne, jedna komórka na kartę słuzyła jako telefon i odbierało na niej radio, drugą używałam jako aparat fotograficzny i gps - ma wgrane dobre mapy google)
- grube legginsy zamiast spodni (mogłam zabrać lżejsze bawełniane)
- długi, bawełniano jedwabny sorong zamiast spódnicy (sprawdził się idealnie - służył ponadto jako prześcieradło, ręcznik itd)
- dwie jedwabne bluzki (nosiłam jedną, po praniu schła w minutę)
- bawełniana koszulka na dzień i dłuższa na noc (jedną mogłam sobie darować)
- lniane koszula i bluza - ew można było z jednej zrezygnować
- rozpinany polar (jedyny ciepły ciuch)
- pożyczona peleryna od deszczu ( na szczęście ani razu się nie przydała a okazało się że plecak ma na dole taką sprytnie ukrytą przeciwdeszczową nakładkę)
- kosmetyki, leki
- sportowy, szybko schnący ręcznik
- jedzenie
- bawełniana chusteczka pod szyje lub na głowę oraz mój ukochany szal wielofunkcyjny.
+ pożyczony cienki przewodnik i mapa a Miśka zabrała Kindla z nagranymi z internetu plikami.
Tym razem w większości spraw organizacyjnych z braku czasu (ale i z wygody) zdałam się na Miskę. Ale luksus! Zabieram nieco większą niż zazwyczaj gotówkę w euro bo nie mamy pozamawianych noclegów ani zapewnionego wyżywienia na trasie. Z założenia ma być skromnie i tanio i blisko natury.
Wyjeżdżamy z domu na styk, z wydrukowanymi z internetu jakimiś pseudo biletami. Przy wstępnej odprawie na lotnisku zapytany urzędnik zapewnia że wszystko jest ok. Dopiero przy wejściu do samolotu pracownicy Norwegian dementują - należało się jednak odprawić w hali. Cud pierwszy - szczerzymy się do człowieka niewinnie i drukuje nam od ręki gratis dwa bilety (a nie musiał albo mógł skasować nas na parę złotych). Kontynuacją cudu jest to, że dostajemy najlepsze w samolocie miejsca - przy wyjściu awaryjnym z najwygodniejszym miejscem na nogi. Przede mną na oparciu fotela widnieje napis; Endoy your here, you are almost there. Biorę to sobie do serca jako doprecyzowanie mojej intencji pielgrzymkowej drogi. I pokornie czekam na kolejne wskazówki, znaki objawienia tak naturalne na drodze cudów...
Do Composteli, drogą cudów od tysiąclecia pielgrzymi niosą swoje grzechy i intencje. Ja zabrałam kilka, od przyjaciół i rodziny i niosę je gratis (lekkie są mimo subiektywnej wagi).
W ramach "przygotowań" przeczytałam dwie książki - Coelho "Pielgrzyma" i Hape Kerkelinga "Na szlaku do Composteli". Obaj panowie szli trasa przez Pireneje i mieli do pokonania o wiele więcej kilometrów ale wszak spostrzeżenia, intensywność wrażeń, spotkania na szlaku i szansa na ew. oświecenie czy inne transcendentalne przeżycia zdarzyć mogą się na każdej z alternatywnych, pielgrzymich dróg. Relacji Coelho, natchnionej i mistycznie uduchowionej nie da się potraktować użytkowo. Hape jest niemieckim komikiem a jego specyficzne poczucie humoru pozwala spojrzeć na pielgrzymów jako zbiór cudów. Spośród zbioru sentencji z jego książki zapamiętuję iż "To że kogoś spotykamy na pielgrzymim szlaku nie oznacza jeszcze, że spotkaliśmy pielgrzyma".
W Madrycie wieczorem wypuszczamy się by pospacerować. Klimaty typowe dla Hiszpanów - ulice i
knajpy zapełniają się po zmroku, życie toczy się na trotuarach. Pod katedrą słuchamy ulicznego, nastrojowego koncertu. Na kolację kupujemy sangriję i banany. Nocujemy w bardzo fajnym mieszkanku przy Plaza de Santa Cruz. Za 10 euro. W sąsiednim pokoiku od 9 miesięcy koczują we wspólnym łóżku z nieodłącznymi laptopami dwie młode francuzki, które krótko przedstawiają swoją filozofię: "szukamy tu alternatywnego sposobu na życie". Można i tak.
knajpy zapełniają się po zmroku, życie toczy się na trotuarach. Pod katedrą słuchamy ulicznego, nastrojowego koncertu. Na kolację kupujemy sangriję i banany. Nocujemy w bardzo fajnym mieszkanku przy Plaza de Santa Cruz. Za 10 euro. W sąsiednim pokoiku od 9 miesięcy koczują we wspólnym łóżku z nieodłącznymi laptopami dwie młode francuzki, które krótko przedstawiają swoją filozofię: "szukamy tu alternatywnego sposobu na życie". Można i tak.
Niedziela 28 września
PORTUGALIA
Madryt - Porto - Villa de Conde
Na piechotę ok 10-15 km.
Jak miło usłyszeć z rana : "Mamo, poczekaj na dole, ja wszystko posprawdzam." Satysfakcja gwarantowana. Jedne 25 lat i proszę jaki kapitalny efekt!
Z lotniska do Porto dojeżdżamy metrem. Logika kupowania biletów nieco specyficzna. Musisz znać stację końcową do której zmierzasz. Na automacie wybierasz jej kod i maszyna nalicza ci cenę biletu. Przy pierwszym razie należy także dopłacić za wydrukowanie tzw karnetu/karty do doładowań. Kartę aktywujesz za każdym razem przed przekroczeniem bramek. Sukcesywnie należy ją doładowywać lub od razu kupić taką na kilka przejazdów. Wszystkie te rewelacje są w instrukcji w automacie ale niestety jedynie po portugalsku. Miły pan z obsługi nas oświecił jak działa to europejskie ustrojstwo. Bilet z lotniska za 3 euro.
Plecak ciąży mi a buty najchętniej wyrzuciłabym w krzaki. Negocjujemy trasę i pierwszy nocleg. Delikatnie (mam nadzieję) przekonuję Miśkę do skrócenia trasy na pierwszy dzień z 28 na max 15 km. Uffff... podjedziemy metrem.
Porto to piękne, przemiłe,atrakcyjnie położone miasto z bogatą historią.
W katedrze Se przerwa od 12.30 do 14.30. Zwiedzamy nadbrzeże i spacerujemy mostem ucznia Eiffla. W zaułkach czas sie zatrzymał. Koty wylegują się na ulicach, tynki odpadają, przy domach koryta z tarami. Nieco dalej wielkomiejskość sklepów, eleganckich restauracji. Zwiedzamy piwnice z winami, kupujemy na wieczór Porto.
W Katedrze nabywamy za 1 euro paszporty pielgrzyma w których będziemy zbierały pieczątki by na końcu otrzymać łaciński certyfikat potwierdzający przebycie trasy i odpuszczenie grzechów.
Miśka wynalazła nocleg w straży pożarnej. I tu niespodzianka portugalscy bombadeiros to elita. Bogaty, świetnie wyposażony budynek i przemiła, przystojna obsługa. Dostajemy GRATIS dwuosobowy pokoik z pełnym wyposażeniem. Jesteśmy jedynymi pielgrzymami - w końcu to już poza sezonem a i szlak nowy i mniej uczęszczany.
Wieczorem idziemy na pierwszy spacer nad Ocean. Znowu uczcimy to spotkanie kartonikiem Sangrii.
Poniedziałek 28 września
Villa de Conde - Moinas
28 km
Myśl na dziś: Mózg czuje, że najdotkliwiej boli jeden, konkretny organ - czasami może to i lepiej jeśli są to akurat nogi.
Dzień pierwszy - ocean, wiatr, słońce i ludzi brak. Czego pragnąć więcej?
Wyruszamy przed 7 mą. Wzdłuż starożytnego akweduktu odnajdujemy drogę ku Atlantykowi. Jeszcze nawet nie świta. Miśkę coś gna do przodu - ja się potulnie poddaję (niech będzie - rankiem powinno się iść łatwiej niż w upalne nawet o tej porze roku południe).
Pierwsza ekscytacja szybko mija. Plecak ciąży, nogi nie przyzwyczajone - zaczynam czuć pierwszy odcisk na palcu. Piasek dość ostry ale wolę iść na bosaka niż we wstrętnych buciorach. Mijamy kolejne mniej lub bardziej zabytkowe mieściny. Z plaży schodzimy tylko w tych miejscach w których naprawdę nie da się przejść. Czasami widzimy żółte, pielgrzymie strzałki ale z reguły idziemy na wyczucie, wspomagając się googlowskimi mapami wgranymi w komórkę. Czasem razem, czasem osobno. Miśka na szczęście jest konkretna i szczera, co jakiś czas krótko stwierdza, że "musi pomyśleć" i wtedy się na jakiś czas rozstajemy.
To mi pasuje. "Ty pójdziesz górą a ja doliną..." a i tak gdzieś się spotkamy. Ok 18 ej mam dość. Moje ścięgna Achillesa mówią - ani kroku dalej! Zemściło się chodzenie na co dzień w wysokich obcasach. Ścięgna potrzebują więcej czasu aby przywyknąć do płaskich butów.Ostatnie dwa kilometry są najgorsze. Docieramy do domu prowadzonego przez czerwony krzyż. Robimy sobie coś na ciepło i zjadamy przed domem. Powoli schodzą się kolejni pielgrzymi. O dziwo jeden od razu zwraca się do nas po polsku - cwany, wcześniej się zorientował, że są tu dwie Polki. Podlewamy się wspólnie butelką Porto i okazuje się, że Artur też jest spod Warszawy. Idzie już ze dwa tygodnie i ma nadwyrężone ścięgna (ale te z przodu nogi) - będzie musiał zwolnić. Miśka częstuje go swoją śmierdzącą maścią na zapalenie ścięgien.
To mi pasuje. "Ty pójdziesz górą a ja doliną..." a i tak gdzieś się spotkamy. Ok 18 ej mam dość. Moje ścięgna Achillesa mówią - ani kroku dalej! Zemściło się chodzenie na co dzień w wysokich obcasach. Ścięgna potrzebują więcej czasu aby przywyknąć do płaskich butów.Ostatnie dwa kilometry są najgorsze. Docieramy do domu prowadzonego przez czerwony krzyż. Robimy sobie coś na ciepło i zjadamy przed domem. Powoli schodzą się kolejni pielgrzymi. O dziwo jeden od razu zwraca się do nas po polsku - cwany, wcześniej się zorientował, że są tu dwie Polki. Podlewamy się wspólnie butelką Porto i okazuje się, że Artur też jest spod Warszawy. Idzie już ze dwa tygodnie i ma nadwyrężone ścięgna (ale te z przodu nogi) - będzie musiał zwolnić. Miśka częstuje go swoją śmierdzącą maścią na zapalenie ścięgien.
Na wybrzeżu, w każdej mieścinie postawiono pomnik rybakom. Strasznie się męczą wyciągając na brzeg kolejne łodzie. Ich kobiety prezentują się zdrowo i pracowicie. |
Przyczepiamy do plecaków muszle Świętego Jakuba -zadecydowałyśmy zgodnie, że już się nam należą. Już przyzwyczaiłyśmy się do słyszanego po wielokroć Buen Camino. Odpowiadamy tym samym.
Podsumowanie dnia pierwszego:
- odcisk na drugim palcu prawej nogi,
- odbite obie piety,
- bolesne uda,
- pomimo faktora 50 spalona twarz,
- dwie pieczątki w paszporcie,
- pasta do zębów gdzieś się zapodziała,
- jeden sympatyczny Polak spotkany.
Wtorek 29 września
Moinas - Viana de Castello
21 km
"Jakie Camino takie cuda"
Wyszukany posiłek |
Na Camino spotyka się ludzi, którzy najczęściej czegoś szukają - w końcu po coś każdy tu idzie. Niektórzy niosą własne intencje inni cudze. Cel może być religijny albo mistyczny lub rozwojowo/rozrywkowy. Co człowiek to wariant. Myślę sobie, że jeśli ktoś szukałby tu uspokojenia - to go nie znajdzie. Może jedynie wzmocnić to , które już niesie w sobie. Ciszę i ukojenie kołysze się w takt swoich kroków. Tak mi się pomyślało, gdy patrze na medytującą w różnych krzakach jedną z napotkanych pielgrzymek. Kobieta jest tak nadaktywna i gadatliwa, że nawet nieustająca medytacja na nią by nie zadziałała. Mówi po angielsku i po
niemiecku o wszystkim co robiła, robi lub zamierza zrobić i do każdego kto chce (a częściej nie chce) słuchać. Mnie dorwała nawet pod prysznicem. Po tym doświadczeniu odpuszczam sobie uprzejmości, burczę coś po angielsku ( że I dont...) lub się gburowato odwracam jak nie mam ochoty na płytkie, wymuszone konwersacje. Miśka skwituje po kilku dniach, że się separuję. Moje prawo. Ten typ tak widocznie ma. Na palcach jednej ręki mogę zliczyć ludzi z którymi chętnie pogadałam i których zapamiętałam ciepło.
niemiecku o wszystkim co robiła, robi lub zamierza zrobić i do każdego kto chce (a częściej nie chce) słuchać. Mnie dorwała nawet pod prysznicem. Po tym doświadczeniu odpuszczam sobie uprzejmości, burczę coś po angielsku ( że I dont...) lub się gburowato odwracam jak nie mam ochoty na płytkie, wymuszone konwersacje. Miśka skwituje po kilku dniach, że się separuję. Moje prawo. Ten typ tak widocznie ma. Na palcach jednej ręki mogę zliczyć ludzi z którymi chętnie pogadałam i których zapamiętałam ciepło.
Miło wspominam gesty sympatii od obcych, mijanych ludzi. Te krótkie przebłyski porozumienia wydają mi się cenniejsze i prawdziwsze niż staranie się o zintegrowanie z wielką, wspólnotową pielgrzymią rodziną. Na jednym z postojów rozmawiam dłużej z jakimś zapatrzonym w Ocean facetem. Kiedyś przeszedł Camino, teraz podróżuje swoim vanem. Od tego obcego człowieka emanował taki przyjazny spokój, że miałam chęć z nim stać i gadać, gadać, gadać.
Idąc wzdłuż brzegu , co jakiś czas musimy przekraczać kolejne większe i mniejsze rzeki.
Miło było powylegiwać się na średniowiecznym ciosanym moście. Na przejście przez rwący bród nie dałam się Miśce zbajerować (mimo jej ekscytujacych opowiesci o pewnej przeprawie przez rzekę, która sięgała coraz wyżej i wyżej a gdy wreszcie tylko wystawała jej głowa i ręce z plecakiem pojawił się na brzegu wysoki mężczyzna, który wyszedł jej na przeciw. Zabrał plecak a ona swobodnie popłynęła do brzegu). Stojąc nad brodem wypatrujemy klona tamtego faceta. Przepływa jakiś miejscowy na łódce ale to nie ta bajka. W tych rejonach nie ma szans na miejscowego Swiętego Krzysztofa.
Miło było powylegiwać się na średniowiecznym ciosanym moście. Na przejście przez rwący bród nie dałam się Miśce zbajerować (mimo jej ekscytujacych opowiesci o pewnej przeprawie przez rzekę, która sięgała coraz wyżej i wyżej a gdy wreszcie tylko wystawała jej głowa i ręce z plecakiem pojawił się na brzegu wysoki mężczyzna, który wyszedł jej na przeciw. Zabrał plecak a ona swobodnie popłynęła do brzegu). Stojąc nad brodem wypatrujemy klona tamtego faceta. Przepływa jakiś miejscowy na łódce ale to nie ta bajka. W tych rejonach nie ma szans na miejscowego Swiętego Krzysztofa.
Na mapie taka "rzeka" prezentuje sie okazale. |
Na podsumowanie dnia:
- kostka lewa skręcona,
- katar leje mi się z nosa,
- zapijam leki na katar grzańcem, tym razem postawionym przez Artura i idę wcześnie odespać.
Środa 30 września
Viana de Castello - Caminha
32 km
Także na Camino możesz się spodziewać, że statystycznie na jednego mądrego spotkanego człowieka przypada jeden durnowaty. (Po środku są ci przęcietni - nijacy .) I nie jest do końca przesądzone kto jest mądry a kto durnowaty - bo w życiu zamieniamy się rolami nie raz.
Z trajkoczącą Niemką spotykamy się na kolejnym noclegu. Ale też z Radji - hindusem pracującym w Niemczech. Poprzedniego wieczora niezbyt przytomna nie uczestniczyłam w nocnych dyskusjach religijno światopoglądowych. Rano się wyleguję a oni idą na mszę. Po powrocie Miska z zaskoczeniem konstatuje,
że Radji przyjmował komunię wiec może jest wychowankiem jakiejś katolickiej szkółki?
że Radji przyjmował komunię wiec może jest wychowankiem jakiejś katolickiej szkółki?
Sprawa się wyjaśnia na trasie. Gdzieś po 20 tym kilometrze spotykamy Radjego - przedzierając się przez kolejne krzaczory zgubił jeden z butów przyczepionych do plecaka. To spory problem. Z dalszej konwersacji wynika, że pielgrzymkuje w intencji swojego chorego brata bo słyszał, że w Europie ludzie tak robią - idą do Compostelli. Do kościoła poszedł rano z ciekawości a do komunii - bo wszyscy wstali i poszli, wiec on też. Chichoczemy się z niego, że Pan Bóg nierychliwy ale sprawiedliwy - zgubiony but to widoczny znak.
Znowu większość trasy udało się przejść brzegiem, wśród fal lub pięknymi pasami nadbrzeżnymi porośniętymi różnobarwnymi plamami krzewinek i porostów. Dość długi fragment idziemy widokowym, drewnianym pomostem, który nagle się urywa - zjeżdżamy na tyłkach po zboczu i przekraczamy kolejne rzeki i rzeczki. Jedna z nich na mapie prezentowała się niepokojąco. W rzeczywistości okazała się rozlanym ciekiem, który przekraczamy w towarzystwie rodzinki z niemowlakiem na ręku.
Pod wieczór krajobrazy jak ze Szkocji. Po takich widokach można pokochać Portugalię, jej zapach, dźwięki , barwy, skromne, zadbane miasteczka, pracowitych, uprzejmych i życzliwych ludzi. Na nocleg docieramy w towarzystwie Radjego po 21 ej. Za późno na szukanie sklepów. Zrzucamy się na kolację co
kto ma. My dajemy z gestem końcówkę makaronu, Radji dorzuca zupkę w proszku. W połączeniu z oliwą z zupki Miska preparuje całkiem niezły sosik, którym zaprawiamy pysznie makaron. Radji wytrzeszcza oczy ale pałaszuje aż mu się uszy trzęsą. Z trzech zdechłych jabłek i pomarańczy porzuconych na stole robię mus na ciepło - ale pachnie! Mniam!
kto ma. My dajemy z gestem końcówkę makaronu, Radji dorzuca zupkę w proszku. W połączeniu z oliwą z zupki Miska preparuje całkiem niezły sosik, którym zaprawiamy pysznie makaron. Radji wytrzeszcza oczy ale pałaszuje aż mu się uszy trzęsą. Z trzech zdechłych jabłek i pomarańczy porzuconych na stole robię mus na ciepło - ale pachnie! Mniam!
Czuję w swoim ciele kości i mięśnie o których istnieniu nie miałam dotąd pojęcia. Tym razem skręciłam kostkę prawą ale lewa już się prawie zaleczyła, więc bandaż można przerzucić na tę gorszą.
Czwartek
HISZPANIA
Caminha - A Guarda - Oia
21 km
"Na Camino zmienia się nie tylko pogoda. Nie przewidzisz rano co spotka cię wieczorem."
Coraz większy luzik. Bez napięcia wychodzimy jako ostatni z noclegowni. Rozstajemy się z Radim - wybiera drogę lądową przez Tui. Na do widzenia kupuje nam wielką czekoladę z orzechami. Zapewne należałoby być przygotowanym na szybkie rozstania. Jeśli już się tu do kogoś zbliża - to intensywniej i w przyspieszonym tempie. Taka droga. Wkrótce trzeba rozłączyć się bez żalu. Ja jestem staromodna, mi jest żal, więc asekuracyjnie się nie zbliżam.
Na przystani wpadamy na Artura, który znalazł się nie wiadomo skąd. Ma nadal problem ze ścięgnem - musi zrobić przerwę. Żegnamy się na dobre.
Przez granicę, do Hiszpanii. |
Pojawiają się nawet żółte strzałki. Zazwyczaj koryguję je googlowska mapą ale tym razem pozwalam sobie na luksus - wyłączam myślenie i idę ufnie ich śladem. Po jakimś czasie ląduję w podejrzanych zaroślach na stromym zboczu. Z wszystkich stron równo pozarastane i zero ścieżki. Jakby tego było mało, teren jest gęsto poprzecinany kamiennymi murkami z luźno poukładanych kamieni. Przełażę przez kolejne murki kierując się na azymut, ku szumiącej gdzieś w górze trasie szybkiego ruchu. Kolejny pokonywany murek okazuje się wyjątkowo wredny - wywalam się, wpadam w krzaki a spadające kamienie przywalają mi nogi. Leżę sobie cichuteńko w tych klujących krzakach i czuje jak narasta we mnie wkurzenie. Czymże ja tak
nagrzeszyłam, żeby mnie szturchać po krzakach i traktować kamieniami? Wygrzebuje się z rumowiska na czworaka. Wór na plecach ciągnie w dół, kolce powbijały się w najdziwniejsze miejsca. Nic nie złamałam. Nogi podrapane do krwi, kilka dodatkowych siniaków i tyle. Adrenalina ruszyła. Prawie kłusem pokonuję kolejne przeszkody i pędzę przed siebie szosą. Po jakimś czasie dzwonie do Miski. Okazuje się, że od dłuższego czasu podążała za mną ale ze złości narzuciłam takie tempo, ze nie próbowała mnie dogonić. Trochę się ze mnie śmieje, trochę użala nad poszarpanymi łydkami.
Dobre dziecko. Dalej już się nie rozstajemy.
nagrzeszyłam, żeby mnie szturchać po krzakach i traktować kamieniami? Wygrzebuje się z rumowiska na czworaka. Wór na plecach ciągnie w dół, kolce powbijały się w najdziwniejsze miejsca. Nic nie złamałam. Nogi podrapane do krwi, kilka dodatkowych siniaków i tyle. Adrenalina ruszyła. Prawie kłusem pokonuję kolejne przeszkody i pędzę przed siebie szosą. Po jakimś czasie dzwonie do Miski. Okazuje się, że od dłuższego czasu podążała za mną ale ze złości narzuciłam takie tempo, ze nie próbowała mnie dogonić. Trochę się ze mnie śmieje, trochę użala nad poszarpanymi łydkami.
Dobre dziecko. Dalej już się nie rozstajemy.
Mijamy maleńkie, rybackie wioski ze stareńkimi kamiennymi domkami. Wieczorem docieramy do zabytkowej, urokliwie położonej Oi. Punkt informacji turystycznej jest już zamknięty. W kościele nie ma z kim gadać. Wypatrzyłyśmy na jednym z dachów napis hotel - tam się kierujemy. Trzygwiazdkowy hotelik jest pusty. Głuchy recepcjonista wita nas miło i proponuje dwójkę ze śniadaniem za 50 euro. W gratisie dorzuca widok z balkonu (upiera się kilkakrotnie, że to wyjątkowa atrakcja - a co nam po tym jak już jest prawie ciemno a jutro wyruszymy przed świtem?). Miśka twardo negocjuje - ja najchętniej dla świętego spokoju bym mu zapłaciła by jak najszybciej wskoczyć pod prysznic. Recepcjonista jest na prawdę miły i pomocny. Konwersacja odbywa się poprzez pisanie na karteczkach hiszpańskim pismem obrazkowym. Cena staje na
40 euro ze śniadaniem. Uffff. Dodatkowo pan nie protestuje gdy Miska grzebie mu w komputerze i drukuje wszystkie cztery bilety lotnicze na jego drukarce i w kolorze. Na koniec sprezentuje nam dwie butelki mineralnej - bo tu żadnego sklepu nie oświadczysz a knajpa jest ok kilometr stąd - na nasze aktualne możliwości za daleko. W małżeńskim łożu wyjadamy zapasy: puszka sardynek wymieszana w kubkach z płatkami owsianymi i zagryziona czekoladę to królewski posiłek. W nocy przez otwarte okno balkonowe słychać fale oceanu rozbijające się o skały. Bardzo mi się ten pokój z domyślnym widokiem na ocean spodobał. Rozbudzał wyobraźnię. Wart był swojej ceny.
Widok na ocean z luksusowego noclegu. |
Piątek
Oia - Baiona (autobusem), Baiona - Vigo pieszo 21 km,
Vigo - Padron (autobusem), Padron - Harbon pieszo 5 km
Myśl na dziś: Jest pewne, że Aniołowie nie musza wyglądać anielsko.
Wczoraj głuchy recepcjonista wytłumaczył nam, ze jedyny autobus do Baiony jest o 7:40. Budzik natarczywie dzwoni a my zalegamy w luksusowym łożu. O 7:20 zwlekamy się na śniadanie. Recepcjonista jest tak zdenerwowany, że przestępuje z nogi na nogę i robi groźne miny. Parzymy się kawą i pakujemy grzanki do torby. Dobry człowiek czeka na nas przed wejściem z odpalonym silnikiem. Podwozi nas na przystanek autobusowy ma czas. Żegnamy się serdecznie. On był wart każdej ceny.
Wed ług przewodników Baiona jest pięknym, zabytkowym miastem. Gdybyśmy miały więcej czasu warto by zostać tu dłużej. Ale zegar tyka, darowany nam czas nieubłaganie się kończy.
Idziemy wzdłuż czarownego rezerwatu ptactwa. Wszystkie te ptaszory własnie się rozruszały i są na
wyciągniecie dłoni. Potem nadbrzeżem, eleganckimi promenadami a wreszcie długie odcinki piaszczystą plażą. Między innymi plażą nudystów - interesująca odmiana dla dwu pielgrzymek.
wyciągniecie dłoni. Potem nadbrzeżem, eleganckimi promenadami a wreszcie długie odcinki piaszczystą plażą. Między innymi plażą nudystów - interesująca odmiana dla dwu pielgrzymek.
Docieramy na przedmieścia rozłożystego Vigo. Nie ma sensu na piechotę po omacku szukać dworca autobusowego - a z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny moja mapa google tutaj nie działa. Napotkana Hiszpanka okazuje się nauczycielką angielskiego, nawet była w Polsce i ma polskich przyjaciół. Wsiadamy z nią w podmiejski autobus i jedziemy w kierunku centrum. Na jednym z przystanków ustępuję miejsca starszej pani, która z zapałem zaczyna od tej chwili nieprzerwanie trajkotać po hiszpańsku. Nic nie rozumiem ale jest miło. Nauczycielka wysiadając przekazuje nas pod opiekę kierowcy. Zaznaczę, że to zwykły, pełen ludzi, kursowy, podmiejski autobus. Po ok 45 minutach kierowca puszcza oko, że mamy wysiadać. Zbiegiem okoliczności trajkoczącą staruszka tez tu wysiada. Odprowadza nas aż do ulicy, którą
dojdziemy do dworca. Opowiada nam o swojej młodości. Też chodziła z plecakiem a teraz boli ją wszystko bo jest stara. Mieszka w Barcelonie i do Vigo przyjechała na krótko. Nie wiem jakim cudem ale rozumiem jej hiszpańskie trajkotanie. Mówi całą sobą. Żegna sie z nami serdecznie. Jeszcze chwila i zaprosiłaby nas do Barcelony.
dojdziemy do dworca. Opowiada nam o swojej młodości. Też chodziła z plecakiem a teraz boli ją wszystko bo jest stara. Mieszka w Barcelonie i do Vigo przyjechała na krótko. Nie wiem jakim cudem ale rozumiem jej hiszpańskie trajkotanie. Mówi całą sobą. Żegna sie z nami serdecznie. Jeszcze chwila i zaprosiłaby nas do Barcelony.
Autobus do Compostelli przez Padron mamy dopiero późnym wieczorem. Nie ma odwrotu. W Vigo nie mamy gdzie nocować. Staruszka się rozpłynęła. Teoretycznie mogłybyśmy dojechać do samego Santiago - ale chcemy pieszo pokonać ostatni odcinek.
O 22 ej wysiadamy z autobusu przy moście.
Według mapy klasztor powinien znajdować się gdzieś niedaleko, przy rzece. Wszystko się zgadza poza drobną trudnością - jest ciemno a brzeg rzeki porastają zwarte chaszcze - drogi nie widać. Musimy iść asfaltem nadkładając 5-6 km. Przy furcie stajemy jeszcze przed północą. Jeśli jakaś dobra dusza nam nie otworzy to alternatywą jest wiata przystankowa na której w nocy z pewnością pogryzą nas albo obsikają bezpańskie psy. Hospitalieros otwierają zaskoczeni nieco zbyt późną porą. Proponują nam herbatę i owoce. Ale nam głupio. Chcemy się tylko umyć i walnąć do łóżka. Kolejne zaskoczenie. - w zakonie nie tylko sypialnia jest koedukacyjna ale i sanitariaty. Przekonuję się o tym, gdy po północy wychodząc spod prysznica wpadam na mężczyznę myjącego zęby.
O 22 ej wysiadamy z autobusu przy moście.
Według mapy klasztor powinien znajdować się gdzieś niedaleko, przy rzece. Wszystko się zgadza poza drobną trudnością - jest ciemno a brzeg rzeki porastają zwarte chaszcze - drogi nie widać. Musimy iść asfaltem nadkładając 5-6 km. Przy furcie stajemy jeszcze przed północą. Jeśli jakaś dobra dusza nam nie otworzy to alternatywą jest wiata przystankowa na której w nocy z pewnością pogryzą nas albo obsikają bezpańskie psy. Hospitalieros otwierają zaskoczeni nieco zbyt późną porą. Proponują nam herbatę i owoce. Ale nam głupio. Chcemy się tylko umyć i walnąć do łóżka. Kolejne zaskoczenie. - w zakonie nie tylko sypialnia jest koedukacyjna ale i sanitariaty. Przekonuję się o tym, gdy po północy wychodząc spod prysznica wpadam na mężczyznę myjącego zęby.
Spotykamy też kolejnego Polaka i Polkę.
Sobota
Herbon - Tui
13 km
"nic co ludzkie nie ominie cię na Camino"
Dostałam alergii na wszystko. Zemściło się nieprzestrzeganie bezglutenowej diety. Kaszle jak stary gruźlik i wszystko w środku mnie boli. Kilka tabletek zabranych na wszelki wypadek z Polski zużyłam gdy walczyłam z katarem. Nie jest dobrze.
Opuszczać gościnny Herbon - żal, nie nacieszyłyśmy się tym pięknym miejscem. Ominęła nas składkowa wieczerza, nie było czasu ponapawać się senną atmosferą drzemiącą w starych murach. Cóż, trzeba wierzyć, że jeszcze kiedyś uda się zawitać tu raz jeszcze.
Nad rzeka unoszą się poranne mgły, ciągnie chłodem. Siąpi. Nie czuje się jesienią ale ranek zimny. Polar i cieplejsze legginsy są jednak przydatne. Nawet plecak miło grzeje w plecy. Miśka chce jeszcze odszukać jakiś zabytkowy obiekt zaczajony w pobliżu, ja skupiam się intensywnie by miarowo i niezbyt głęboko oddychać - wtedy mniej kaszlę. Po kilku kilometrach myślę jedynie o aptece. Aniołowie o nic wielkiego nie proszę - dajcie mi kochanieńcy na tym z.... aptekę z prawdziwego zdarzenia! Mówisz - masz. Dokładnie w
miejscu w którym umówiłyśmy się na spotkanie - przy skręcie przy linii kolejowej. Zdeterminowana, migowym hiszpańskim przekonuję farmaceutkę aby sprzedała mi bez recepty kilka tabletek claritine. Na inhalator nie mam szans. Mam! Do wieczora albo jutro zadziałają - powinnam poczuć ulgę i swobodniej oddychać. To, że od roku nie miałam kłopotów z dusznością nie usprawiedliwia, że nie zabrałam wystarczającej ilości leków. Głupota prędzej czy później ale zawsze dotkliwie zaboli.
miejscu w którym umówiłyśmy się na spotkanie - przy skręcie przy linii kolejowej. Zdeterminowana, migowym hiszpańskim przekonuję farmaceutkę aby sprzedała mi bez recepty kilka tabletek claritine. Na inhalator nie mam szans. Mam! Do wieczora albo jutro zadziałają - powinnam poczuć ulgę i swobodniej oddychać. To, że od roku nie miałam kłopotów z dusznością nie usprawiedliwia, że nie zabrałam wystarczającej ilości leków. Głupota prędzej czy później ale zawsze dotkliwie zaboli.
Na przedmieściach Padron mijamy zabytkowy kościół. Potem kolejne. Trasa wije się wśród wsi i miasteczek, pół i lasów. Na drodze coraz więcej pielgrzymów - mijają nas grupki roześmianych, rozentuzjazmowanych, usportowionych, zaliczających i takich "hej do przodu". Po raz pierwszy krytycznie patrzę na nasze ubiory i fryzury a raczej ich brak. Strasznieśmy Panie sprościeli! A co tam! Nie ta liga nie ten cel.
Do schroniska w Tui docieramy wczesnym popołudniem, jeszcze przed deszczem. Spotykamy miłych znajomych z poprzedniego noclegu. To pierwszy dzień, kiedy mamy czas odespać i niespiesznie polenić się, zajmując się niczym. Pada. Jeden z Portugalczyków uświadamia mi, że miałyśmy wiele szczęścia trafiając na taki piękny, słoneczny tydzień. Według niego, to były najpiękniejsze od trzech miesięcy , bezdeszczowe dni. No, no... Facet raczej wie, co mówi, bo jest mieszkańcem Sintry - a tamtejszy niezwykły mikroklimat doceniali portugalscy władcy i można elita od setek lat.
Mój organizm domaga się jabłkowej diety i regeneracji podczas snu. Spełniam tę niewyszukaną zachciankę.
Niedziela
Tui - Santiago
16 km
Ostatni odcinek. Niestety.
Nullus dies sine linea (a w tym wypadku bez kroku)
Ponadto myśl, która narodziła się podczas porannej, uproszczonej toalety/makijażu a nawiązująca do poprzedniej - Na szlaku nawet jedna kreska czyni cuda ...
Ranek miły - jeden z panów ugotował dla wszystkich owsiankę z figami. Nie jest to do końca posiłek
bezglutenowy ale zbawienny dla wynicowanego żołądka. Robi mi się ciepło w brzuszku - małe rzeczy, jakże piękne potrafią być.
bezglutenowy ale zbawienny dla wynicowanego żołądka. Robi mi się ciepło w brzuszku - małe rzeczy, jakże piękne potrafią być.
Z jednej strony fajnie byłoby zdążyć na południowa mszę z rozhuśtanym kadzidłem a z drugiej strony wcale nam nie śpieszno do the end. Z każdą godzina się wypogadza. Do Santiago wchodzimy ze słońcem.
Można było odzwyczaić się od ludzi na pustym, portugalskim szlaku. Czuć unoszącą się w powietrzu aurę ekscytacji, pozytywnych emocji w ludziach. Po prostu cieszą się poczuciem spełnienie i wspólnoty po trudach wędrówki. Wokół bzyczy jak w ulu. Idziemy pokontemplować w ciszy, prosto do Katedry. Udajemy, że nie dostrzegamy zakazu wnoszenia plecaków. Ładujemy je pod ławkę, głęboko pod nogi. Były z nami na szlaku, zmieszczą się i w tym wyjątkowym miejscu. Podczas nabożeństwa wyczytywani są pielgrzymi, którzy przeszli szlak, przybywszy przypieczętowali ten fakt rejestrując się i odbierając certyfikat. To jeszcze przed nami. Spokojnie, zdążymy.
Myślę o intencjach, które doniosłam, o ludziach, którzy mi je powierzyli. Są tak różni jak one. Nie mogę się nadziwić, że za odciski, siniaki, katar i alergię miałabym otrzymać odpuszczenie grzechów. To byłby największy cud tej drogi.
Dlaczego tak, jak wielu przede mną i po mnie, ściskam głowę Świętego Jakuba? Raczej dla zachowania ciągłości, z szacunku dla wielopokoleniowej tradycji pielgrzymów, pątników, wędrowców, poszukujących i wierzących, że to, co robimy tu i teraz możne mieć jakikolwiek wpływ na przyszłe życie po życiu.
Na pamiątkę kupuję sobie taki maleńki znaczek do wpięcia w klapę, dla Małgosi laleczkę pielgrzymkę i wielgaśną, lokalną czekoladę dla Piotra.
Kwaterujemy w nieodległej, masowej noclegowni w byłym seminarium. Brak tu przytulnej, rodzinnej atmosfery poprzednich miejsc. Jesteśmy same, na rozległej, wielołóżkowej sali. Idziemy pospacerować. Miśka namawia mnie na podobno tradycyjną tartę z Santiago w knajpce przed Katedra przy placu Obradoiro. Była tu poprzednim razem . Nie dojadę na Finisterrę - choć to też tradycja - spalić za sobą stare grzeszki, choćby w realu były to tylko stare pielgrzymie ciuchy. Nie tym razem.
Na domknięcie pielgrzymiej wędrówki decydujemy się na posiłek "co łaska" w ekskluzywnym Hostal dos Reis Catolicos. Niegdyś szpital dla ubogich, dzisiaj luksusowy obiekt dla wymagających klientów. Po cierpliwym odczekaniu w kolejce, pierwszych dziesięciu les Miserables otrzyma darmową kolację - okruchy z pańskiego stołu. Stojąc w bramie kumuluję jak jaszczurka ostatnie promienie zachodzącego słońca i myślę jak różni ludzie docierają do tego miejsca. Skład w jakim wieczerzamy jest obrazem zróżnicowania populacji pielgrzymów i ich intencji.
- Jest wśród nas profesjonalny Pelegrino ( na Comino po raz 17-ty).
- lokalny bajerant zarabiający na sprzedażny pamiątek typu chodak wystrugany z patyka (autentycznie struga przy nas),
- dwie sympatyczne, młodziutkie studentki z Niemiec, które własnie wróciły z pieszej wędrówki na Finisterre,
- towarzyszący im Belg, (bynajmniej nie wyglądający na zagłodzonego ani potrzebującego wsparcia ale raczej z tych, co to z gestem mogliby zaskoczyć niejedną),
- my, dwie paniusie spod Warszawy,
- swarliwa starsza pani, niewiadomej proweniencji ale której "się należy" (spotykam ją następnego dnia w bynajmniej nie tanim samolocie do Barcelony),
- zaciekawiona, wykształcona, otwarta kobieta w średnim wieku, z szeroko otwartymi na wszystko oczami,
- pogodna, mocno starsza Francuzka, która przed siedmioma tygodniami wyruszyła w drogę ze swojego domku pod Paryżem.
Z Francuzką próbuję z ciekawości pogadać, bo ona posługuje sie tylko swoim językiem. Rozumiem ją ale oczywiście brakuje mi francuskich słówek a gdy wtrącam jakieś zamienniki po angielsku okazuje się, że ona ni w ząb. Staram sie dociec, jak sobie dała radę na szlaku, bez języka. Kobitka dobitnie oświadcza: "moja droga, ja wybrałam francuską drogę, wprost z mojego domu, więc mówię w swoim języku - chyba to oczywiste". Oui Madame!. To oczywista oczywistość.
- Jest wśród nas profesjonalny Pelegrino ( na Comino po raz 17-ty).
- lokalny bajerant zarabiający na sprzedażny pamiątek typu chodak wystrugany z patyka (autentycznie struga przy nas),
- dwie sympatyczne, młodziutkie studentki z Niemiec, które własnie wróciły z pieszej wędrówki na Finisterre,
- towarzyszący im Belg, (bynajmniej nie wyglądający na zagłodzonego ani potrzebującego wsparcia ale raczej z tych, co to z gestem mogliby zaskoczyć niejedną),
- my, dwie paniusie spod Warszawy,
- swarliwa starsza pani, niewiadomej proweniencji ale której "się należy" (spotykam ją następnego dnia w bynajmniej nie tanim samolocie do Barcelony),
- zaciekawiona, wykształcona, otwarta kobieta w średnim wieku, z szeroko otwartymi na wszystko oczami,
- pogodna, mocno starsza Francuzka, która przed siedmioma tygodniami wyruszyła w drogę ze swojego domku pod Paryżem.
Z Francuzką próbuję z ciekawości pogadać, bo ona posługuje sie tylko swoim językiem. Rozumiem ją ale oczywiście brakuje mi francuskich słówek a gdy wtrącam jakieś zamienniki po angielsku okazuje się, że ona ni w ząb. Staram sie dociec, jak sobie dała radę na szlaku, bez języka. Kobitka dobitnie oświadcza: "moja droga, ja wybrałam francuską drogę, wprost z mojego domu, więc mówię w swoim języku - chyba to oczywiste". Oui Madame!. To oczywista oczywistość.
Poniedziałek
Santiago - Barcelona - Warszawa
Raniutko Miśka odprowadza mnie na autobus na lotnisko. Ona na Majorke wylatuje koło południa. Ściskamy się. Wiem, że po powrocie obie wpadniemy w codzienny rytm i może raz na miesiąc, w przelocie, na szybko pogadamy o tym co najpilniejsze. Ostatnie pisklę zaraz po powrocie wyprowadza się do Warszawy. Taka była moja prosta intencja na Camino - by wspólnie, intensywnie przeżyć tu i teraz, w ten darowany tydzień.
Zimno i pochmurno. W Barcelonie poczekam około 3 godzina na przesiadkę. Na obydwa loty mam miejsca przy oknie. Szczęśliwy przypadek. Samolot odrywa sie od ziemi i nad chmurami wlatujemy w inny świat. Słońce ostro podświetla zwartą warstwę chmur. Krajobraz nierzeczywisty - jak ze snu. Ostre kontury aż po horyzont budują alternatywny, śnieżnobiały, wielofakturowy obraz. Bardzo lubię podróżować samolotem i niejednokrotnie zachwycałam się majestatem ziemi widzianej z nieba. Za każdym razem ta odmienna perspektywa robi na mnie ogromne wrażenie. W czasie powrotnego lotu z Santiago wreszcie poczułam - po co mi była potrzebna pielgrzymka. Ona po prostu przygotowała mnie, by w pełni zachwycić sie tą chwilą. Więc przez trzy godziny siorbię i smarkam z zachwytu, wzruszenia i czego tam jeszcze . Wreszcie nie analizuję lecz czuję czystą przyjemność. I tyle mojego.
Ostatnie zdjęcie w bramie przed wieczerzą "les miserables" |
Zimno i pochmurno. W Barcelonie poczekam około 3 godzina na przesiadkę. Na obydwa loty mam miejsca przy oknie. Szczęśliwy przypadek. Samolot odrywa sie od ziemi i nad chmurami wlatujemy w inny świat. Słońce ostro podświetla zwartą warstwę chmur. Krajobraz nierzeczywisty - jak ze snu. Ostre kontury aż po horyzont budują alternatywny, śnieżnobiały, wielofakturowy obraz. Bardzo lubię podróżować samolotem i niejednokrotnie zachwycałam się majestatem ziemi widzianej z nieba. Za każdym razem ta odmienna perspektywa robi na mnie ogromne wrażenie. W czasie powrotnego lotu z Santiago wreszcie poczułam - po co mi była potrzebna pielgrzymka. Ona po prostu przygotowała mnie, by w pełni zachwycić sie tą chwilą. Więc przez trzy godziny siorbię i smarkam z zachwytu, wzruszenia i czego tam jeszcze . Wreszcie nie analizuję lecz czuję czystą przyjemność. I tyle mojego.
Przez 8 dni przeszłyśmy ok 170 km.
Koszt: ok 600zł bilety (samoloty + autobusy i metro) i ok 150euro na miejscu
PS (wątpliwości po powrocie) Zapytałam przyjaciółkę (po teologii) jak to jest z odpuszczeniem grzechów po pielgrzymce. A i owszem jest to możliwe ale... Należy być "w stanie łaski uświęcającej", po spowiedzi, przyjąć Komunię Św i modlić się za Ojca Świętego. Najgorzej z tą łaską. Nie ma uniwersalnej miary czy ktoś ma akurat grzech ciężki, czy nie. I czy wystarczająco szczerze żałuje pragnąc poprawy.
Pozostając przy faktach - certyfikat otrzymałyśmy a reszta... to już kwestia wiary.
Koszt: ok 600zł bilety (samoloty + autobusy i metro) i ok 150euro na miejscu
PS (wątpliwości po powrocie) Zapytałam przyjaciółkę (po teologii) jak to jest z odpuszczeniem grzechów po pielgrzymce. A i owszem jest to możliwe ale... Należy być "w stanie łaski uświęcającej", po spowiedzi, przyjąć Komunię Św i modlić się za Ojca Świętego. Najgorzej z tą łaską. Nie ma uniwersalnej miary czy ktoś ma akurat grzech ciężki, czy nie. I czy wystarczająco szczerze żałuje pragnąc poprawy.
Pozostając przy faktach - certyfikat otrzymałyśmy a reszta... to już kwestia wiary.