Włochy, czerwiec 2015
Z Rzymu na
północ i południe.
Czerwcowa
Italia slow i gluten free :-) Tym razem będzie o ulotnych wrażeniach, odgłosach
w tle, smakach, zapachach. Splecionych nierozerwalnie z otoczeniem,
współtworzących klimat miejsca, działających na zmysły, kodujących się
niezależnie w podświadomości i odtwarzanych bezwiednie, przez skojarzenia.
Niepoddających się świadomej upiększającej manipulacji, subiektywnych, prywatnych, moich.
Zdjęcia są takie sobie. Z komórki która ciągle się rozładowywała i tam gdzie byłaby przydatna - to figa. Fotek nie ma :-(
Obok schemat systemu nawadniania powierzchni upraw lokalnych. Rewelacja. Wszystko sterowane elektroniką, w wiekszosci na słońce. Tani i bardzo wydolny system nawet przy dużych odległościach. (tak w przerwie miedzy posiłkami :-)
Pizza - nie o to chodzi, żeby epatowała wielością wytwornych ingrediencji. Podstawowa margerita pachnie i smakuje najładniej. Podana na drewnianej podstawce, serwowana w tradycyjnej, lokalnej rzymskiej knajpce, podlana sporą porcją lekkiego winka, w wesołym towarzystwie, a na próbę smaków podjadana z talerzy sąsiadów. Ja mogłabym pozostać przy mojej wielgaśnej misce sałatki ale sąsiedzkie pizzy tak pachniały, że zrobiliśmy nie jedną wymianę barterową po której mogę odpowiedzialnie stwierdzić - sam wierzch ciepłej pizzy też jest pyszny niezależnie od spodu i rodzaju.
Wino. Nie znam się na nim niestety. Rozróżniam na oko; czerwone, białe i różowe. Musujące i nie. Wytrawne, pół i słodkie. Tanie i drogie. W butelkach z korkiem naturalnym, plastikowym, wkręcanym, zakręcane i to najpodlejsze? - z kartonika albo z wielgaśnych, plastikowych butli. Da się z takim poziomem niewiedzy całkiem znośnie żyć. Szczególnie że najsmakowiciej wchodzi mi (zaraz po domowych nalewkach) miód pitny i wina łatwo rozpoznawalne - słodkie Porto albo jakieś białe z bąbelkami czy tokajo podobne. (W upał Sangriją z kartonika też nie pogardzę). Będąc w Porto napatrzyłam się na celebrację tegoż a tym razem we Włoszech zwiedziłam z przyjemnością średniowieczne piwnice lokalnych win właśnie z bąblami. Generalnie my nie piliśmy wcale, my po prostu bez przerwy degustowaliśmy - albo w piwnicach albo przy posiłkach, kulturalnie celebrując dany trunek w parze z potrawą. Smakując odmiany, szczepy, roczniki, moc, klarowność, zapach i co tam jeszcze wypadało... Z tymi bąblami to jest cała historia. Trafiliśmy do rodziny winiarzy, którzy szczycą się marką slow food przyznaną ich trunkom. Co oznacza, że produkują w pełni eko i na każdym etapie spełnili wyszukane normy. Taki certyfikat to nie byle co. Ale najfajniejsza była piwniczka. Wydrążona w tufie na ok 15 metrów w głąb i pod średniowieczną wierzą zamkową. Czyli - była tam od zawsze. Na poszczególnych poziomach wygrzebanych jam, panowała różna temperatura a im głebiej tym bezwstydniej panoszyły się grzyby spowijające butelki śnieżnobiałą, mglistą watą. Ale zaczynając od góry; najpierw winorośl musi dojrzeć. Ważne jest jaki to szczep i gdzie go posadzono. Czyli na jakiej glebie, czy stok ma właściwe nachylenie, czy słonko pod właściwym kątem pieści dojrzewajace kiście, czy było długie i słoneczne lato, ile deszczu spadło a nawet ważne jest co rośnie w pobliżu. Potem się zbiera, ugniata i wsadza do beczek. Z czego jest beczka - to ważne i gdzie oraz ile beczkę się przechowuje to też. Drewniana, dębowa podobno najlepsza. Sposób ugniatania oczywiście też jest istotny - najfajniej zespołowo, nogami w podkasanej kiecce. Dokładnie nie wiem, czy zawsze sie dodaje drożdże czy też sam moszcz fermentuje, w każdym razie nadchodzi pora by załadować zawartość beczek do butelek. Acha i tu jest ten moment istotny dla transportu. Przewieźć beczkę nawet na bardzo duże odległości - to na pewno prostsze niż butelki ale... O ile dobrze zrozumiałam cały cymes z bąblami polega na tym, że trzeba je zatrzymać w butelce, żeby jak sama nazwa wskazuje nie wybąblowały się za wcześnie. Pan Mistrz stwierdził krótko - robota przy winie zaczyna się dopiero w momencie, gdy jest ono w butelkach i tymi butelkami trzeba umiejętnie, latami kręcić. Butelka szklana, z wklęsłym denkiem (żeby się fajnie ręki trzymała przy nalewaniu?) korek oczywiście z dębu korkowego z właściwą pieczątką. Leżakują jak dzieci w przedszkolu. Muszą spokojnie dojrzeć. Tu się nic nie przyśpieszy. Jak dzieciaczki, przenoszone są z klasy do klasy , z rocznika na rocznik do kolejnych stojaczków, na kolejne pięterka piwnicznej temperatury. Po przenosinach zmienia się im nie tylko kąt nachylenia ale i skręt. Dokładnie nie pamiętam ale w konkretnym czasie trzeba każdą butelkę przekręcić o 1/4. W szyjce zbierają się farfocle a w reszcie bąble czyli cenny gaz, który ma się wydostać w precyzyjnie określonym momencie, najlepiej z głośnym PACH! Farfocli nie można pozbyć się wcześniej, więc cała zabawa polega na tym, żeby zbiły się przy ujściu szyjki w jeden, zwarty, dodatkowy korek, który wyskoczy przy otwieraniu tego zasadniczego. I tak mi wytłumaczono fenomen wina musującego. Mistrz mówił po włosku. Inny Włoch tłumaczył na angielski a kolega z angielskiego na polski. Może coś sie podrodze ulało... nie wykluczone.
Z boczku fotka z rodzinnego ekogospodarstwa połozonego na wysokosci ponad 1000mnpm. Konie, krowy, kozy, owce, przetwórnia mleka i wędlin, hotelik, nabiałowo/mięsny sklepik, knajpka - full wypas w rękach jednej familii. A jakie widoki... Jakie powietrze... Taki italiański raj na płaskowyżu.
Pasta - wydawać by się mogło, że to słowo oznacza po prostu makaron. Ale we Włoszech Pasta jest tak wszechobecna i wielowymiarowa, że mieści w sobie tożsamość, poczucie wspólnoty, w jakimś sensie symbolizuje dom, rodzinę, czas spędzany z przyjaciółmi, smak bezpieczeństwa, sytości, spokoju... Fettucine, tagiatelle, spaghetti a także pospoliciej brzmiące muszelki, uszka, motylki itd wrzucane od pokoleń do wrzątku dla zachowania domowego miru i boskiego pożądku... Al dente, skropione oliwą, posypane pachnącymi słońcem przyprawami, z sosami, pokruszonym serem, dodatkami - tym, co było pod ręką - stanowi solidny, sycący, chłopsko/rybacki posiłek. Podawana z namaszczeniem codziennie, w każdej kolejnej mniejszej i większej włoskiej prowincjonalnej i stolicznej restauracji , knajpce, gar kuchni - jako lokalny rarytas, w odmianach rozpoznawalnych chyba tylko przez długoletnich smakoszy. Z moją bezglutenowa dietą - wydawać by się mogło, że stanowić będzie pewien problem. Szczególnie, że tym razem nikt z organizatorów nie zająknął sie pytaniem o preferencje żywieniowe... Przed wyjazdem zaopatrzyłam się więc tradycyjnie w solidną, przeżyciową porcję suchej karmy dla ptaków tj mieszankę zbóż z pominięciem pszenicy plus nasiona i suszone owoce. Ze śniadaniami był pewien problem ale w knajpach już od pierwszego posiłku opracowałam prostą metodę; siadaliśmy wraz z kierowcą (włoskim wegetarianinem nie mówiacym po angielsku) jak najbliżej kuchni i pierwszą napotkaną obsługujacą osobę po angielsku prosiłam o menu gluten free for one person. Po czym uśmiechałam się szeeeeroko i dodawałam; że oczywiście - o ile to możliwe i że przepraszam za kłopot. Włoch dodawał swoją porcję oczekiwań po włosku i odpowiadał na wszelkie szczegółowe watpliwości personelu - czy może to a może tamto by nam lepiej smakowało... Wszędzie dostawaliśmy posiłki jako pierwsi :-) O dziwo, zazwyczaj była to pasta ale gluten free.
Lazania jako odmiana pasty? Makaron w płatach, warstwach, jak tort. Dla smakowitości - opływajacy sosem i zapieczony. Serwowany równie często jak zwykłe pasta. Przed epoką gluten free - zajadałam się nią z rozkoszą. Zapewne możnaby przygotować bezpszeniczną ale ze względu na stopień skomplikowania - za długo byłoby czekać. Opowieść charyzmatycznego Włocha z fotki o spadających z drogi mlecznej gwiazdach ilustrowana była gestami, minami, posapywaniami... Tłumaczka nadążała... ale używać musiała całego ciała żeby oddać ekspresję opowieści:-)
W głębokim średniowieczu, w miejscu pięknie położonym, w połowie drogi miedzy ziemią a niebem założono klasztor. Mnisi zajęli się hodowlą i produkcja sera mozarella wg własnej receptury. Kształt idealnej kulki z dziubkiem przyśnił się pewnemu mnichowi. A może miał widzenie/objawienie? Spadające z Mlecznej Drogi gwiazdy zobaczył własnie takie. Mozarellka z pomidorkiem, oliwą i pieprzem juz zawsze bedzie dla mnie odbiciem gwiazd spadajacych ku nam :-)
Krowy... Bywam na takim typie wyjazdów, gdzie bez pogadanki o mleczności krów ani, ani.... Najbardziej zasłabili mnie w Brukseli... ale to dawno było... Czas w niepamięć... Tym razem ogladalismy wzorcową oborę. Nigdy wiecej!!! Plisssss Można po takiej wizycie przejść natychmiast na wegetarianizm i nabyć trwałego obrzydzenia do przetworów mlecznych. To była placówka certfikowana, eko, wzorcowa. Jak wiec bywa w innych? Lepiej nie mysleć. Te biedne stworzenia żyją w najprawdziwszym, ludzkim piekle. A obok górski raj, ktorego nigdy nie ogladają - bo po co? To nawet niezgodne z euro/normami. Kolega z grupy jest weterynarzem wojewódzkim - lepiej nie pytać i nie wiedzieć, bo na kasze trzeba bedzie całkowicie przejść. Wiedza boli ale, że jest niestrawna - to nowe. Cóż podróże kształcą. Jak sie to ma do pogadanki o mlecznych gwiazdach? Jak to w życiu - nijak. Chcesz to wierz i nie grzeb za głęboko - bo straconych złudzeń żal.
Kawa - mała, mocna, intensywnie pachnąca, podana ze szklanką zimnej wody. Ok 1570r pojawiła sie po raz pierwszy w Wenecji - sprzedawana w aptekach. W 1640r odnotowano powstanie pierwszego weneckiego baru kawowego. Po kolejnych dwudziestu latach takich barów naliczono ponad 200. Od początku miała swoich zagorzałych przeciwników i entuzjastycznych zwolenników. Papież, do którego zwrócono sie o rozstrzygnięcie sporu o napój niewiernych, mimo nacisków nie uważał aromatycznej kawki za grzeszną lub diabelską. Miał ponoć stwierdzić, że byłoby grzechem, gdyby pili ją tylko niewierni. Kawy od lat nie piję - bo działa na mnie piorunująco- nie mogę po niej zasnąć nawet po 12 godzinach. Tym razem ta włoska podana pewnego dnia z truskawkami skusiła mnie do grzechu i noc z głowy. Kawę odsypiałam następnego dnia w autokarze i ominęły mnie zapewne niemniej kuszące widoki.
Byliśmy jeszcze w kilku zaczarowanych miejscach mocy. W południe na rozświetlonym, białym wzgórzu Monte Cassino natrafilismy na próbę polskiego męskiego chóru. My, i te męskie niosące sie po wzgórzu głosy i pogrzebane szczątki młodziutkich chłopaków, którzy przeszli kawał świata, żeby tu umrzeć. Potem, w innej, pobliskiej, górskiej miejscowosci na przełeczy, którą przeprawiało się nasze wojsko, rozmawialismy ze staruszkiem, ktory ich pamietał. Powiedział ze smutkiem - te młode chłopaki wiedzieli, ze tutaj zostaną.
Nie zachowały się mi żadne fotki ze średniowiecznego miasteczka na tufowym wzgórzu. Niesamowite miejsce. Koty wygrzewajace się na wąziutkich uliczkach, rośliny w doniczkach i pachnące zioła zwieszajace sie z okienek mikroskopijnych jak w krainie krasnoludków. Wszystko stłoczone i takie na wyciagniecie reki - bo dla ramion juz miejsca nie starcza... Przez wieki, jedyna droga do wysoko polozonego miasteczka prowadziła rodzajem naturalnego nasypu. Z latami, podmywany nasyp rozjeżdżał sie coraz bardzie az wreszcie rozpadł się całkowicie. Mozna było koszami wciagać do miasteczka towary i wspinać się mozolnie w górę. Miasteczko umierało. Zbudowano most ale po 50 latach sie rozpadł. Zostało 7 mieszkańców zakochanych w tym miejscu, zdeterminowanych i wierzacych, że uroda miejsca obroni je przed czasem i siłami przyrody. Zawalczyli. Przekonali samorzadowe władze sasiedniej miejscowosci, ze tamci skorzystają na wspólnej rewitalizacji. Ze środków unijnych postawili długi, lekki most na wyyyysooookich przęsłach łączący dwie miejscowości. Od dwóch lat mozna przejść go pieszo lub przejechać motorem. Tysiace turystów przyjezdza zobaczyc to miejsce, chociaż w przewodnikach jest nadal kiepsko rozpromowane. Kto potrafi szukac - to znajdzie :-)
I jeszcze zapamiętam ogromne świetliki na łące pod okrąglutkim księżycem. I nocne pływanie pod gwiazdami w basenie na wzgórzu z widokiem... I świerszcze, cykady czy co tam w chaszczach sobie grało. I burzę nad Colosseum :-)