środa, 31 lipca 2013

Grecja; Kreta 2013 lipiec

Po prawie 30 tu latach wracamy na Kretę.
W 1986 r po raz pierwszy wyjechałam za granicę. To był bardzo dziwny ale zapewne typowy jak na tamte czasy zagraniczny wyjazd studencki. Jechało nas ok 20 osób ze studenckiego koła przewodnickiego. Ja byłam na doczepkę (bardziej wtedy turystycznie byłam związana z Politechniką niż SGPiSem na którym studiowałam). Były jakieś dwa oficjalne spotkania organizacyjne ale każdy indywidualnie załatwiał wizę i martwił się o bilety (a w tamtych czasach trzeba było wszystko załatwiać po znajomości - bo normalnie w kasach się nie dało a później wagony pustawe jechały). Po wizę stało się w długaśnej kolejce przez całą noc. Za granicą trzeba by mieć dolary. Ale bez konta oficjalnie nie można było nic wywieźć. Konta nie można było założyć w banku nie mając dokumentu poświadczającego wwóz dolarów. Tatusia pracującego za granica nie miałam. Więc pozostawało nielegalnie kupić dolary, przemycić w jedna stronę za granicę a już oficjalnie wwieźć z powrotem i założyć konto post factum. Alternatywy i Bareja niech się schowają.

Na papierze obóz był rowerowy. Nikt nigdy żadnego roweru nie planował zabierać na Kretę. Jako pierwsza naiwna zamartwiałam się czy mój rower się nadaje na takie trasy (byłam po trzech wakacyjnych obozach rowerowych ale nigdy nie miałam profesjonalnego sprzętu i nigdy nie byłam wyczynowcem). Wreszcie ktoś się zmiłował i szepnął, że z tymi rowerami to lipa i generalnie jedzie się na zbiory na zarobek. Miałam wziąć tez coś na handel. Ratunku! Co to znaczy na handel? Miłościwa dusza mi szepnęła; kryształy i ścierki, ew namiot i Zenitha. Na trzy dni przed wyjazdem latałam i szukałam po sklepach czegokolwiek co by się nadawało. A w sklepach generalnie było niewiele. Spod lady kupiłam Zenitha, którego nota bene wpisali mi na granicy w paszport - więc nie wolno go było sprzedać. Namiot pożyczyłam nowiutki, leciutki od siostry, która zapowiedziała, że łeb mi urwie jak wrócę bez niego . Jak na złość namiotu mi do paszportu nie wpisali ale z powrotem wwieźć musiałam - bo siostra... Kupiłam kryształowa miseczkę, taka małą (bardziej cukiernicę), żeby mi do menażki się zmieściła. (W tym krysztale na postojach robiłam sobie grecką sałatkę - sąsiadom aż oczy wychodziły na wierzch - umorusana Polka je na krawężniku z kryształów... ). Ścierki i komplet pościeli też zabrałam , a co! Jak było zimno w górach to się w tę pościel zawijałam. Przez miesiąc pobytu targałam to wszystko na plecach i najchętniej wyrzuciłabym w krzaki. W drodze powrotnej ktoś mi podpowiedział, że jak nie umiem zahandlować na bazarze, to za pół ceny mogę sprzedać Polakom. I tak zrobiłam. (Jak w Czterdziestolatku...).
Po przekroczeniu granicy okazało się, że kilka osób zostaje na stałe. (Wcześniej nikt się nie zdradzał). Po dwóch dniach kolejne parę osób się urwało - bo mieli załatwioną pracę. Na Kretę dotarliśmy w trzy osoby... Nie było dobrze. Wyprułam moja jedyną studolarówkę (zaszytą na czas przemytu przez granicę pod podszewkę ) i pomyślałam - hmmmm... zawsze stać mnie na samolot. Z pożyczonymi stoma dolarami byłam wszak bogaczką. (Przynajmniej w swoim mniemaniu...)
Było coraz gorzej. Pokłóciliśmy się o jakiś drobiazg i zostałam sama. Zawzięłam się. Skoro dotarłam na Kretę za pieniądze ciężko zbierane na kolanach w truskawkowych, polskich zagonach, to tak łatwo nie zrezygnuję.
Matala,
W Iraklionie spotkałam Piotra. Jakiś dziwny Polak - podzielił się kolacją i powiedział gdzie można znaleźć pracę przy zbiorach winogron rodzynkowych.

 Po ponad ćwierćwieczu wróciliśmy na Kretę z naszą najmłodszą córka i z jej chłopakiem - Jackiem. Inne pokolenie inne czasy, inne możliwości. Na szczęście tym razem przybyliśmy jako turyści z Unii. A co !


Rodzinna podróż sentymentalna
Knossos - labirynt Minotaura na wyspie która dała początek religii olimpijskiej
Zatrzymujemy się na dwie noce w Iraklionie właściwie tylko po to, by bez pośpiechu wrócić do Knossos. Młodzi będą tam oczywiście po raz pierwszy.
U stóp gór Ida w których narodził się Zeus leży Knossos. Pielgrzymki z całego świata ściągają tłumnie by dotknąć mitu - źródła baśni, wiar i symboli.
Matka Zeusa schroniła się w jaskini by ukryć synka przed ojcem połykającym wszystkie uprzednio narodzone dzieci. Wg przepowiedni jedno z nich miało pozbawić Kronosa tronu. Okrutna wizja ale nie straszniejsza niż bajka o Czerwonym Kapturku. W ostatecznym efekcie tak wilk jak i Kronos pożerają kamienie a wypluwają wcześniej połkniętych nieszczęśników.

Pazyfae, małżonka króla Krety Minosa zdradziła go z bykiem.  Byczogłowy potwór Minotaur został zamknięty w labiryncie. Ten też pożerał dostarczane mu dziewice i młodzieńców. Śmiały Tezeusz miał odwagę by pokonać potwora ale pomysł jak wrócić z labiryntu miała zakochana w nim Ariadna. Niewiele jej z tego przyszło, bo Tezeusz i tak odpłynął w siną dal.
W 1400r p.n.e. tsunami po wybuchu wulkany zmiotło pałac, zniszczyło minojską flotę. O związku Knossos z legendarną Atlantydą ma świadczyć dysk z Fajstos pokryty nieznanym pismem. (Ja na mój prywatny użytek wolę spekulować że Atlantydą była Malta .)
Tron w Knossos.
Artur Evans angielski archeolog odkryła na Krecie ruiny pałacu Minosa. W 1900r dopuszczono, by wg swojej wizji częściowo zrekonstruował obiekt. Może lepiej nie mieć świadomości, że to, co widzimy ma niewiele wspólnego z mitem a więcej z betonową makietą.
Siedząc na kamiennej ławeczce pod oliwkami na których szaleją cykady staram się nie pamiętać o Evansie. Przyglądam się spacerującym po tych samych schodach, uliczkach, tarasach ludziom i myślę o tych, po których zostały jedynie pierścionki, monety, rozsypujące się pod wpływem czasu drobiazgi pieczołowicie przechowywane w gablotach muzeum w Iraklionie.
Żar leje się z nieba. Pora sjesty. Właśnie zeszliśmy z gór i zjedliśmy lodowe rożki w cieniu pod marketem w Matali.

Zdjęcie z cyklu; przyzywające ławeczki. Chania, nabrzeże.

Matala zachowuje etos miasteczka hipisów.



Stara grecka Matala - taka jaką lubię.

Rethymnon zaprasza.

Klimaty Chanii.


Matala
 W poszukiwaniu pustych plaż wspinamy się w pocie czoła. Słońce praży niemiłosiernie. Na górze wiatr szarpie za włosy i wręcz spycha z wąskiej ścieżki. Sceneria jak z mitu o upadku Ikara. Dedal skonstruował skrzydła sklejone woskiem. Ale młodzieniec nie usłuchał rad ojca, zachłysnął się swobodą, poszybował ku słońcu i spadł do morza.
Read beach okazuje się plażą nudystów. Faktycznie pustawą, z żółciutkim piaseczkiem i miejscami do nurkowania ale nie tylko my niestety pokonaliśmy góry by do niej dotrzeć.

Rethymnon
Zatrzymujemy się na kilka godzin by pospacerować po najstarszej części miasta. Myjemy pomidory w zabytkowej fontannie.

Niedzielny poranek w Chanii.
Budzą mnie rano śpiewne nawoływania dzwonów. Miasto odsypia sobotnie szaleństwa. Robię kilka zdjęć z tarasu. Światło jeszcze ciągle miękkie. Uliczki wypełnione ciszą i przyczajonym upałem. Spotykam głównie ubrane na czarno starsze kobiety podążające na nabożeństwa. Z licznych cerkwi dobiegają odgłosy śpiewów, modlitw, skupienia. Mijam jedyny kościół katolicki, na nabożeństwie będą obecni głównie Polacy.

Spacerując wśród labiryntu zaułków, ciasnych uliczek i kamieniczek Chanii czuję duchy wenecjan.

Ostatni wieczór, ostatnia kąpiel w cieplutkim morzu.